Uznany za zmarłego astronauta Mark Watney (Matt Damon) musi nauczyć się przetrwania na Marsie - przynajmniej dopóki nie zdoła nawiązać łączności z NASA i załatwić sobie podwózki na Ziemię. Debiutancka powieść Andy'ego Weira, którą na scenariusz przerobił Drew Goddard ("Dom w głębi lasu", "World War Z"), pochwalić się mogła podobno sporą zgodnością z faktyczną wiedzą naukową. Niestety, w najnowszym filmie Ridleya Scotta nie jest nam dane się o tym przekonać - przeciętny zjadacz chleba nie ma szans nadążyć za magicznymi formułkami, wygłaszanymi przez bohaterów. Oni chyba też nie są do końca pewni swojej edukacji, bo dużo bardziej pewni wydają się, gdy wygłaszają znacznie prostsze formułki w rodzaju: "zrobiłem obliczenia, wszystko się zgadza!" lub "zastosuję na tym w cholerę nauki!".
Przez ekran przemyka plejada gwiazd (Jeff Daniels, Chiwetel Ejiofor, Michael Pena, Sean Bean, Kate Mara czy Kristen Wiig), przez co większość pozostaje zupełnie niewykorzystana. Donald Glover gra młodego uczonego, którego miejsce jest w sitcomie. To najbardziej denerwujący filmowy naukowiec od czasu pamiętnej pary z "Pacific Rim". Trudno też przymknąć oko na fakt, że w porzuconego na obcej planecie astronautę wciela się Damon, a wypatrującą go koleżankę po fachu odgrywa Jessica Chastain. W pewnym momencie naprawdę podejrzewałem, że cały film okaże się jedną wielką zgrywą i prequelem "Interstellar".
To może być niespodzianka, ale "Marsjanin" okazał się komedią. Poprawiającym humor filmem o wesołym astronaucie, którego pogody ducha nic nie jest w stanie złamać. Cóż, może za bardzo przyzwyczaiłem się do ponurych science fiction o popadających w depresję, samotnych zdobywcach kosmosu. "Marsjaninowi" wytknąć można wiele: brak emocji towarzyszących "Grawitacji" czy brak ambicji "Interstellar" oraz takie niemożliwe bzdury jak relacjonowana na żywo w telewizjach całego świata misja ratunkowa. Jako luźna i sympatyczna przygoda w kosmosie film sprawdza się jednak nieźle i pozwala miło bawić się w kinie.