"Ostatnia Rodzina" przyciągnęła do kin już ponad 270 tysięcy osób - miała premierę 30 września. Film nagrodzony m.in. Złotymi Lwami w Gdyni to jedna z najbardziej komentowanych produkcji ostatnich miesięcy. Reżyser Jan P. Matuszyński w rozmowie z Gazeta.pl odpiera zarzuty dotyczące postaci Tomka Beksińskiego i opowiada m.in. o tym... czego w tym filmie nie ma.
Angelika Swoboda: - Chciałbyś się zaprzyjaźnić z Beksińskimi?
Jan P. Matuszyński: - Wydaje mi się, że się z nimi zaprzyjaźniłem. Na pewno bardzo ich polubiłem, wręcz pokochałem, każde z nich osobna. Zresztą nie chciałoby mi się przez dwa i pół roku siedzieć nad historią kogoś, kto mnie nie fascynuje. Podzielam na przykład zamiłowanie Zdzisława i Tomka do muzyki. Zdzisław malował słuchając płyt. Sąsiedzi mówią ze smutkiem, że odkąd nie ma Zdzisława, tej pięknej muzyki też już nie ma. Beksińscy byli szalenie inteligentni. Patrzyli na życie nieszablonowo.
"Ostatnia rodzina", kadr z filmu HUBERT KOMERSKI
Jak ich poznawałeś?
- Pierwszy raz miałem styczność z obrazami Zdzisława jak miałem jakieś 10 lat i byłem w Sanoku na wystawie. Później przez lata czytałem i oglądałem różne rzeczy związane z nim j jego rodziną. Ciekawym spojrzeniem na Beksińskich jest książka Piotra Dmochowskiego „Zmagania o Beksińskiego”. Autor wykorzystał korespondencję ze Zdzisławem, warto po tę książkę sięgnąć, podobnie jak po każdą inną, która wyszła i dotyczy któregoś z Beksińskich. Każda z tych pozycji pokazuje inną perspektywę. Robert Bolesto, który napisał scenariusz, inspirował się między innymi reportażem Wojciecha Tochmana pt. „Leży we mnie martwy anioł”.
Matka Polka, muza artysty, szara eminencja. Kim była Zofia Beksińska?
Robert jest niezwykle dociekliwy i, o czym mało kto wie, zaczął gromadzić dokumentację o Beksińskich jeszcze za życia Zdzisława. Najpierw z myślą o sztuce teatralnej, potem o scenariuszu. Dotarł do rzeczy, o których nie miałem pojęcia.
Zdradzisz coś więcej?
- Jest wiele rzeczy, które gdzieś wyszły przy okazji tego researchu. Przytoczę to, co później też opisała m.in. Magdalena Grzebałkowska. Po przeprowadzce z Sanoka do Warszawy Zosia miała depresję. Powodem była śmierć jej siostry, z którą była blisko. Tego na przykład nie pokazaliśmy w filmie.
Było zbyt intymne?
- Nie. Zrezygnowaliśmy, bo gdyby jeszcze Zosia miała „zaduszkowe stany”, jak o nich mawiała, to byłoby już dla widza za dużo. Wystarczy, że Tomek miał kilka prób samobójczych i Zdzisiu marudził.
Z czego jeszcze zrezygnowaliście?
- Skupiliśmy się na rodzinie. Dlatego sztuka Zdzisława nie jest zbytnio wyeksponowana. Tak samo jak działalność zawodowa Tomka, o której przecież można opowiedzieć dużo więcej. Ale na szczęście nie jesteśmy jedynym źródłem informacji o Beksińskich. Ta rodzina zasługuje zresztą na więcej niż jeden film.
Co szczególnie zafascynowało cię w Beksińskich?
- Milion rzeczy. A szczególnie chyba to, że są niezwykli, nie jednowymiarowi, a jednocześnie tacy pospolici w najlepszym tego słowa znaczeniu. Zdzisław tworzy obrazy, które pokazują jego niesamowitą wyobraźnię i kreatywność, a jednocześnie zajmuje się chorą matką i teściową. Wszyscy jesteśmy Beksińskimi. Chciałem zdjąć z tej rodziny odium inności. To inność, która nie jest wadą, tylko pewną cechą, którą ma zapewne każdy, ale nie u każdego to po prostu widać.
Każdy się może w Beksińskich przejrzeć, prawda?
- Ja sam się w nich przeglądam. To, że mam 3-letniego syna sprawiło, że nabrałem innej perspektywy. Podczas pokazu przez premierą widzowie do końca napisów zostali w sali. Ten film w nich pracował. Tak jest na większości pokazów, w których uczestniczyłem.
W filmie Beksińscy się kochają, ale zarazem nie radzą sobie chociażby z tendencjami samobójczymi Tomka. W czym tkwił problem tej rodziny?
- Uciekam od dawania konkretnych odpowiedzi. Krzysztof Kieślowski mawiał, że jeśli mamy pytanie, na które nie można odpowiedzieć jednym prostym zdaniem, to może to być temat na film. I tu tak właśnie jest. W tym tkwi moim zdaniem esencja kina. Pokazywać coś, co ujęte w słowa zostanie odarte z magii.
Widać to chociażby na przykładzie Zosi. Jakby ją podsumować z trzech zdaniach, to byłoby to banalne. A to, co przy współpracy z Olą Konieczną udało nam się zrobić, jest jednocześnie subtelne i mocne. Jedni traktują Zosię jako totalnie zdystansowaną, inni widzą w niej osobę, która pociąga za sznurki w tej rodzinie. To znaczy, że udało nam się zainteresować widza, a nie mówić, że jest tak czy siak.
Dawid Ogrodnik jako Tomasz Beksiński w filmie ''Ostatnia Rodzina'' Dawid Ogrodnik jako Tomasz Beksiński w filmie Ostatnia Rodzina / Fot. HUBERT KOMERSKI
Czytałam komentarze, że obraz Beksińskich jest przejaskrawiony, a Tomek przedstawiony jako „psychopata”.
- Zapewniam cię, że obraz Tomka jest w filmie złagodzony względem faktycznych wydarzeń. I to mocno. Rzeczywiście słyszałem po projekcji komentarze, że przerysowane są dwie sceny: ta, w której Tomek demoluje kuchnię rodziców i ta, w której niszczy telewizor. Scenarzysta podsumował to pięknie – scena z telewizorem wygląda tak a nie inaczej, bo Tomek fizycznie identyfikował się z głównym bohaterem „The Wall”. A on właśnie coś takiego zrobił, więc dobrze wpisuje się to w tę postać. „Ostatnia Rodzina” jest oparta na prawdziwych wydarzeniach, ale to film fabularny.
Co do sceny w kuchni, to powiem tak: film jest pewną syntezą rzeczywistości, to są tylko dwie godziny. Jeżeli ktoś patrzy tylko na tę scenę, a nie bierze pod uwagę, co jest wcześniej i co jest później, to znaczy, że albo czegoś nie wie, albo ignoruje pewną sferę życia Tomka. Zresztą postać Tomka została celowo stworzona jako pewnego rodzaju wyzwanie dla widza. Niektórzy to kupują i rozumieją, inni jak widać nie do końca. Nie da się zadowolić wszystkich.
Dla mnie o wiele bardziej kontrowersyjną postacią jest w tym filmie Zdzisław Beksiński. Jego nieszablonowe wywody z rozmów z Dmochowskim cały czas głęboko we mnie siedzą, wciąż je przetwarzam. Koniec końców – jeśli ktoś idzie na ten film, żeby zobaczyć, co zrobiliśmy jak było naprawdę, a co zrobiliśmy inaczej to trudno, żeby wyszedł z seansu w pełni usatysfakcjonowany, ponieważ nie wciśniesz wszystkich rzeczy z tych trzech dekad, które opowiadamy w filmie w dwie godziny. To jest bardzo konkretna i zdecydowana interpretacja prawdziwych wydarzeń. Jak zresztą każdy inny film, który jest oparty na prawdziwych wydarzeniach. Na pokazie przedpremierowym podeszła do mnie pani, która leciała z Tomkiem samolotem, który się rozbił. Powiedziała, że Tomek siedział na innym miejscu oraz że było więcej wybuchów. Wiedziałem o obu tych rzeczach i celowo je zmieniliśmy. Wybuchów nie chcieliśmy ich zrobić tak samo, bo paradoksalnie wyszłoby zbyt hollywoodzko i nikt by nie uwierzył, że tak było.
"Ostatnia rodzina", reż. Jan P. Matuszyński Fot. HUBERT KOMERSKI/mat. prasowe
Dlaczego?
- Myślenie w ramach filmu fabularnego po prostu musi być trochę inne niż w dokumencie, bo to jest czyjś punkt widzenia. Można się z nim nie zgadzać. Nie rozumiem, o co jest to kruszenie kopi. A jeżeli ktoś uważa, że Tomek jest przedstawiony jako psychopata czy idiota, to znaczy, że się po prostu nie skupił na filmie tylko odhaczał po kolei punkty styczne z prawdziwą postacią. Szczególnie, że tylko pewna część osób tak reaguje na postać Tomka w filmie. Wiele osób bliskich rodzinie i bliskich Tomkowi nie ma problemu z tym, jak jest przedstawiony w filmie, bo wiedzą, że to też tak było. Nigdy naszym celem nie było zresztą zawłaszczenie tej postaci na wyłączność. Przecież są inne źródła dotyczące Beksińskich i – co ważniejsze - „Ostatnia Rodzina” wcale nie musi być jedynym filmem o tych postaciach.
Co ciebie najbardziej poruszyło w Beksińskich?
- Ta historia ma w pewnym sensie swój happy end. Zosia umiera pierwsza, tak jak chciała. Tomek może w końcu popełnić samobójstwo - obiecał ojcu, że nie zrobi tego za życia mamy. A Zdzisław umiera częściowo w ramach swojej fantazji. Mówię o tym dlatego, że bardzo poruszyła mnie ich świadomość myślenia o śmierci, o przemijaniu. Nie spotkałem się wcześniej z rodziną, która by tak odważnie pewne rzeczy deklarowała.
Niektórzy mówią, że nad tą rodziną ciążyło fatum. Też tak twierdzisz?
- Można odpowiedzieć, że i tak, i nie. Podam ci przykład ze swojego życia, związany z „Ostatnią rodziną”. Kompletnie nie mieliśmy wpływu, że film będzie pokazywany 22 września. Tymczasem 22 września to nie tylko urodziny mojej żony, co jest moją prywatną sprawą. To jest też dzień, w którym premierę miały seriale „Przyjaciele”, „Pełna chata” oraz film „Siedem” Davida Finchera. A to żart losu w stylu Beksińskich. 22 września to również rocznica śmierci Zosi i data, którą Tomek wypisywał na swoich klepsydrach, które rozwieszał w ramach żartu po całym Sanoku jako nastolatek. W kontekście tego wszystkiego można powiedzieć fatum albo zbieg okoliczności. Można też nic nie mówić.
"Ostatnia rodzina", kadr z filmu Mat. prasowe
Film na przykład niewiele mówi o sytuacji finansowej Beksińskich.
- Przecież Zdzisław podaje konkretną kwotę z umowy z Dmochowskim. Niespecjalnie chciałem poruszać w filmie kwestie polityczne czy historyczne, bo Beksińscy izolowali się od ludzi. Przyznam jednak, że gdy pojawił się u nich marszand Dmochowski, mogli zacząć żyć godnie. Na ile godnie, na ile pozwalały tamte czasy. Rok 1989 niespecjalnie wiele u nich zmienił w porównaniu do większości Polaków.
Cóż, byli trochę rozpuszczeni. Postać Tomka oddaje dla mnie wiele niepokojów dzisiejszych młodych ludzi. Ludzi, którzy mając wszystko jednocześnie ponoszą tego bardzo smutną konsekwencję. Nie muszą o to zabiegać, nie muszą się starać. Sam załapałem się na końcówkę czasów, kiedy trzeba było się jeszcze starać o rzeczy i przez na przykład półtora roku szukałem muzyki z „Powrotu do przyszłości”. Mama przywoziła mi kasety VHS z Anglii, było to oczekiwanie, co wyraźnie zbudowało mi pewien system wartości. To paradoks, bo Tomek ten system podzielał, ale trudno mi powiedzieć, czy doceniał. Nie wiem, czy w jego przypadku to wszystko nie było zgubne. I tutaj wracam do stwierdzenia, że to wszystko w filmie nie jest proste i oczywiste.
Jak chociażby samobójstwo Tomka.
- Słyszałem opnie, że to obrazy ojca zabiły Tomka. To nieprawda. Oczywiście, obaj podzielali ten sam mrok, który Zdzisław przelewał na swoje obrazy, a Tomek nie miał takiej możliwości, ale różnych kwestii było dużo więcej. Pojawia się pytanie, na które nie znajdziemy odpowiedzi – czy zachowania Tomka nie były sumą natury ojca i depresyjnej natury mamy? Depresja mamy rzuca nowe światło na wizerunek tego złego ojca, który nigdy nie przytulił syna. Ja zresztą nie uważałem go nigdy za złego ojca. Po prostu inaczej okazywał miłość. Może mniej skutecznie. Chodzi mi o to, żeby widz odkleił się od myśli, że to są Beksińscy. Im ktoś będzie od tego dalej, tym lepiej dla niego jako widza tego filmu.
"Ostatnia rodzina", kadr z filmu Hubert Komerski
Nie można jednak daleko odejść od emocji u Beksińskich.
- Ja mogę powiedzieć jak ja czuję. Choć Zdzisław tej miłości nie okazywał, tak jak wiele osób, nie znaczy, że nie kochał syna. Jednym z powodów, dla których chciałem zrobić ten film była sytuacja w wigilię 1999 roku, kiedy to Zdzisław stał przed drzwiami Tomka. Czemu ich nie wyłamuje? Doszedłem do wniosku, że robi to z miłości. Żeby dać synowi poczucie wolności. Oczywiście, wiele osób może mieć niezgodę na takie myślenie, ale faktem jest, że każdy decyduje o sobie. I myślę, że postać Zdzisława na przestrzeni filmu dochodzi do takiego poglądu. Choć na pewno nie przyszło mu to łatwo.
Z dzienników Beksińskiego i innych materiałów z tego okresu wynikało, że poczuł coś w rodzaju ulgi. Nawet mówił o tym w którymś z wywiadów. Wspominał, że od śmierci żony żył na czerwonym alercie. Jeśli ktoś chce poznać historię tej rodziny, musi poskładać wiele elementów. Film jest tylko jedną w wersji, naszym wyobrażeniem wydarzeń. I można się z nim nie zgadzać.
"Ostatnia rodzina", kadr z filmu Hubert Komerski
Uważasz, że powodem decyzji Tomka mogło być rozstanie z partnerką, którą nazywał Nadkobietą?
- Bardzo staraliśmy się, żeby nie wyszło, że Tomek zabił się przez dziewczynę. Moim zdaniem ten stan u niego postępował, a z próby na próbę uczył się to lepiej robić. Podczas pierwszej w Sanoku nawet nie zatkał komina, ostatnia była misternie zaplanowana, jak w filmie szpiegowskim. Jestem pewien, że to nie był przypadek, ale jednocześnie jestem daleki od twierdzenia, że to po prostu przez Nadkobietę. Życie nie jest takie proste. Mam też przekonanie, że Zdzisław to czuł.
Beksińscy nie zawsze byli ze sobą blisko, ale naprawdę byli sobie bliscy. Żywili do siebie ciepłe uczucia, ale byli przy tym bardzo wrażliwi i nie do końca się to składało. Jak trzy puzzle z różnych układanek, Mam przekonanie, że tak jest w większości rodzin. W ogóle myślę o „Ostatniej Rodzinie” jak o starym albumie ze zdjęciami, tylko że oni się nie uśmiechają. Inaczej niż na rodzinnych zdjęciach, na których wszyscy są uśmiechnięci, a wiemy, że to nie do końca i zawsze jest szczere. Nie każdy ma jednak odwagę, żeby to sobie uświadomić.
A swoją drogą myślę, że Beksińskich cieszyłoby, jak wielu fajnych ludzi o nich pisze i mówi. Że wciąż są żywi i to na tak wiele różnych sposobów.
Matka Polka, muza artysty, szara eminencja. Kim była Zofia Beksińska? >>