Kilka lat temu brytyjski muzyk Steve Tilston otrzymał wiadomość od Johna Lennona. List legendarnego artysty doręczony został do odpowiednich rąk po 34 latach. Ta historia zainspirowała scenarzystę Dana Fogelmana ("Auta", "Kocha, lubi, szanuje", "Last Vegas"), który potraktował ją jako pretekst do zawiązania fabuły w swoim reżyserskim debiucie.
Starzejący się Danny Collins (Al Pacino) to smętny gwiazdor, który nie ma wątpliwości, że dawno się sprzedał (czyżby aktor wyczuł pewne podobieństwo bohatera do samego siebie?), ale wciąż gra na koncertach te same przeboje w stylu Neila Younga, bo ma z tego kasę na alkohol, narkotyki i inne luksusy. Gdy menedżer i najlepszy przyjaciel w jednym (świetny Christopher Plummer) daje mu na urodziny cudownie odnaleziony list od Lennona - największego idola Danny'ego - piosenkarz postanawia naprawić grzechy przeszłości, postąpić w zgodzie ze zbyt późno otrzymanymi radami i zostać prawdziwym artystą.
Niestety, poza próbą napisania czegoś naprawdę dobrego (co raczej Collinsowi nie wychodzi, ale to kwestia gustu), Fogelman znajduje dla swojego bohatera najbardziej wyświechtane pomysły na odkupienie, żeby wspomnieć tylko próbę nawiązania kontaktu z synem (świetny Bobby Cannavale), którego nigdy nie znał. "Idol" jest więc bardzo typowym komediodramatem, którego seans przebiega całkiem przyjemnie, ale z pewnością nie odmienia życia tak jak otrzymanie listu od Lennona. Film miał mieć jeszcze mocniejszą obsadę (Michael Caine zamiast Plummera, najpierw Steve Carrell a następnie Jeremy Renner zamiast Cannavalego, Julianne Moore zamiast Anette Benning), ale przedłużające się kłopoty z uzbieraniem budżetu sprawiły, że aktorzy kolejno wycofywali się z projektu. I bardzo dobrze, bo obsada akurat sprawdza się bez zarzutu i po obejrzeniu "Danny'ego Collinsa" trudno wyobrażać sobie inną.
Chociaż Al Pacino kochany jest właśnie za to, że jest Alem Pacinem, nie sposób nie przyznać, że w ostatnich latach ogląda się go znacznie przyjemniej, kiedy gra w bardziej stonowany sposób i nie wrzeszczy w swoim charakterystycznym stylu. Tak było w (odrobinę lepszym od "Idola") "Manglehornie", który dopiero co miał swoją premierę, tak jest też w tym przypadku (spokojniejszy niż zwykle jest też Cannavale, któremu również wychodzi to na dobre). Jeżeli można się do niego przyczepić, to tylko o to, że Pacino kompletnie nie nadaje się na gwiazdę rocka i okolic. Aktor na scenie muzycznej nie robi absolutnie żadnego wrażenia. Trudno zawierzyć twórcom, że mógł zostać tak wielką gwiazdą. Ponadto, nie potrafi też śpiewać. Ach, jak wspaniale, że Al Pacino wybrał jednak aktorstwo!