Summer Dying Loud to wydarzenie, które dzięki niegasnącej pasji i tytanicznej pracy Tomasza Barszcza i jego ekipy oraz wsparciu miasta z małej lokalnej imprezy urosło do rangi jednego z najważniejszych festiwali metalowych w Polsce. W Aleksandrowie Łódzkim gra nie tylko czołówka polskiej ekstremy, ale również wyczekiwani przez tłumy metalowców zagraniczni giganci. Żeby nie być gołosłowną - w tym roku na dużej scenie pojawił się Dismember. To ostatnia kapela z "wielkiej czwórki szwedzkiego death metalu" obok Grave, Unleashed, Entombed A.D., która dotąd nie zagrała w Aleksandrowie. Wiele o przedsięwzięciu mówi też jego historia. W 2013 roku na wówczas jednodniowej imprezie zagrało siedem rodzimych zespołów, dziesięć lat później lato "umierało głośno" przez trzy dni od 7 do 9 września, a na dwóch scenach pojawiło się 50 cenionych kapel z całego świata. Festiwal został nawet dostrzeżony przez środowiska katolickie, które poświęciły niemałe pokłady czasu i energii, aby odwołać wydarzenie. Na szczęście protestami zapewniły imprezie większy rozgłos zamiast rychłego upadku.
A jednym z zespołów, które protestującym nie podobały się najbardziej, była grindcore'owa Hostia. To właśnie od występu tej kapeli rozpoczęłam tegoroczny Summer Dying Loud. Tłum pod sceną niech będzie najlepszym dowodem na magnetyzm i charyzmę bijące od tej kapeli. Hostia w swoim obrazoburczym wizerunku kusi dystansem i poczuciem humoru. To zespół, który jest świetnym metalowym wentylem dla każdego, kogo odrzuca przesadny patos. Grupa ma do powiedzenia ważne rzeczy, ale używa do tego nieco innych środków, niż można by się było spodziewać po płomieniach w tle i głowie zakonnicy w rękach wokalisty, która tak oburza pewne środowiska. Cóż, pozostaje mi jedynie polecić lekturę reportaży Justyny Kopińskiej, które wyczerpują temat siostry Bernadetty.
Po Hostii na głównej scenie pojawiła się hipnotyzująca Entropia, która niezmiennie zachwyca mnie otwartością na piękne, acz niewydumane metalowe eksperymenty. Do Krypty pobiegłam pierwszego dnia tylko na występ grupy Trup. Jak to sążnie brzmiało. Kupuję ten cuchnący chaos z całym jego bagażem. Pod dużą scenę wyciągnęły mnie dźwięki Grave Pleasures z genialnym wokalistą Matem McNerneyem. Takiego Joy Division to ja mogę słuchać częściej. Enslaved wysłuchałam z dużą przyjemnością, zaskoczyło mnie świetne brzmienie metalowców. Jak widać cyfrowe rozwiązania sprzętowe może nie dla każdego są wystarczająco "trÓ", ale robotę robią. Coroner to świetnie naoliwiona maszyna. Technicznie zagrali perfekcyjny występ z doskonałymi aranżacjami i imponującym pokazem popisów gitarowych. Dorzuciłabym im trochę chemii i młodzieńczej energii i byłoby w punkt.
Najbardziej wyczekiwanym zespołem drugiego dnia festiwalu była zapewne Furia, której na scenie nie było dane oglądać fanom od kilku lat. Kto oczekiwał spektakularnego wejścia z kopa razem z drzwiami, nieco się przeliczył. To nie jest zespół, który coś chce i musi udowadniać. Kapela w swoim tempie serwowała wyczekiwane numery, a gdy przyszło nam wszystkim iść "za ćmą w dym" było już wiadomo, że po ekipie Nihila nikt już nie musi grać, pozamiatane. Ale wyszła. Wyszła klimatyczna Katatonia, która przekonała mnie do siebie nowym studyjnym obliczem, jednak nieco znużyła koncertową odsłoną. Wokal rozczarował i jeszcze bardziej odsłonił dziurę po brakującej gitarze. Szybko jednak sytuacja została opanowana przez Dismember. Śmierć, metal, zniszczenie. Death metal to nie jest mój ulubiony gatunek spod znaku ekstremy, ale po dwóch koncertach wymiataczy z Dismember w tym roku, dużo trudniej mi to przechodzi przez gardło. Absolutny sceniczny pewniak.
W Krypcie udało mi się posłuchać przez chwilę magicznej grupy Datura, która zaskoczyła mnie wyważonym damskim wokalem Mai Rutkowskiej, która doskonale wie, kiedy ukoić strudzone serca słuchaczy, a kiedy je zdeptać. Klimatyczny postmetal, ciekawie zaaranżowany, z przepiękną romantyczną otoczką - może być jeszcze o nich głośno. Na imprezie gotyckiej u Kaelan Mikla widziałyśmy się nie po raz pierwszy. Niestety kolejny raz wyszłam z niej przed czasem. Odbioru nie ułatwiały techniczne zgrzyty, które również zespołowi zdarzają się nie pierwszy raz. Może źle trafiam, a może to po prostu muzyka nie dla mnie. Publika zdecydowanie paniom dopisała - i dobrze.
Fanom neofolku ROME przedstawiać zapewne nie trzeba. Jednak podczas Summer Dying Loud wokalista Jerome Reuter pojawił się na scenie bez wsparcia innych muzyków. I było to doznanie na wskroś poruszające. Znane kawałki takie jak "Uropia O Morte", "Who Only Europe Know" czy "One Lion's Roar" paradoksalnie nie brzmiały jeszcze nigdy wcześniej tak dobitnie i potężnie. Na "Yellow and Blue" gula w gardle zmieniła się w łzy wzruszenia, a gdy wybrzmiał ostatni dźwięk w "One Fire" poczułam pierwszy na tegorocznym festiwalu niedosyt. I do tego wystarczył po prostu skromny gość z gitarą.
Największym odkryciem imprezy była dla mnie grupa Fange. Zespół pojawił się w line upie w ostatniej chwili i to, co odmetalił na scenie, to jest jakiś kosmos. Z każdym kolejnym kawałkiem granym przez Francuzów, szczena opadała mi niżej, a w głowie huczała ich absolutnie bezkompromisowa muzyka, którą najprościej chyba określić mianem sludge metalu. Rozjechali wszystkich i położyli na łopatki i zrobili to bez dudnienia perkusji. Bo perkusisty nie ma w składzie, co na metalowych koncertach jest rzadkością. Słowem: SZTOS. Do sprawdzenia w warunkach klubowych - koniecznie.
Na trzeci dzień SDL czekałam jak dziecko na Gwiazdkę. Pod dużą scenę przybiegłam, kiedy set zaczynała doskonała Gorycz. Tutaj black metal spotyka się z poezją, dzieje się teatr, dzieje się magia. Dotkliwie ponure teksty i trudną muzykę spina swoją osobą frontman zespołu Tomek Kukliński. Wokalista scala się ze wszystkim, co słyszymy ze sceny, reaguje na dźwięki całym ciałem, wpada w trans, który udziela się publiczności. Świat Goryczy jest tak samo smutny, co piękny. Potęga.
Urodziłam się w Łodzi, mieszkałam w "polskim Manchesterze" 25 lat i mam do tego miasta wielki sentyment. Być może dlatego ogromny sentyment mam również do Wież Fabryk, który to zespół jest idealnym muzycznym przedłużeniem mojej rodzinnej miejscowości, a ostatniego dnia odwiedził duszną Kryptę. Reymontowa nazwa, zimne niczym wnętrza kamienic brzmienie i teksty, jak hasła na murach - to zaledwie początek listy punktów wspólnych. Muzycy trzymają się swojego klimatu i nie boją oskarżeń o powtarzalność, a na koncertach stawiają na minimalizm. Opowiadają o pochmurnej rzeczywistości, snują deszczową i apokaliptyczną wizję świata dla każdego z nas. Jednak jest w tym wiele czułości i zrozumienia, które również w (z roku na rok mniej) ponurej Łodzi z łatwością można odnaleźć. Zaproszenie Wież Fabryk na SDL było strzałem w dziesiątkę. Wiem, że w Krypcie było gorąco i tłoczno, ale dla takiego brzmienia i atmosfery warto było pocierpieć.
Manbryne zagrał najlepszy koncert w krótkiej, acz intensywnej historii Krypty. Pomieszczenie nie dźwignęło liczby, a przede wszystkim głodu fanów na muzykę zespołu. Ten rósł od premiery ich debiutanckiej płyty, bo grupa grywa rzadko i zapewne znaczna część obecnych na SDL miała okazję wysłuchać jej w wersji live po raz pierwszy. Do tego grona należę też ja i muszę przyznać, że płyta rozerwała mi czarne serduszko, a koncert bezczelnie przejechał czołgiem po jego szczątkach. Muzyka Manbryne jest dla mnie świadectwem tak intymnej próby radzenia sobie z głębokim, oblepiającym bólem, że było mi wręcz niezręcznie słuchać jej w obecności tylu ludzi. Radość z faktu, że mogę przeżyć jeszcze intensywniej każdy dźwięk z ulubionych utworów, miała się nijak do tego, co te kawałki robią mi z duszą. Brzmi to wszystko dość pompatycznie, ale uwierzcie, to był dla mnie najbardziej wymagający emocjonalnie koncert, na jakim byłam w życiu.
Alchemicy ponoć już od późnej starożytności kminili, jak uzyskać eliksir nieśmiertelności, zatrzymać młodość, wykiwać przemijanie. Okazuje się, że przepis na pokazanie środkowego palca swojemu peselowi jest bardzo prosty. Wystarczy pójść na koncert Owls Woods Graves. Mój uśpiony od lat wewnętrzny "teenage punk" po prostu oszalał. Powiedzieć, że ostatnia płyta (zresztą nie tylko ona) jest idealna do grania na żywo, to jak nic nie powiedzieć. Niemal każdy kawałek w secie to był hitowy strzał w moją roześmianą gębę. I w kontekście akurat tej kapeli jest to komplement, bo grupa swoje metalowo-punkowe przeboje pisze z pełną premedytacją, dystansem i mrugnięciem oka do uważnych słuchaczy. To był koncert, na który czekałam najbardziej i dał mi najwięcej radości. Czy do teraz boli mnie szyja od machania głową na koncercie? Być może. Muzyka OWG jest idealną mieszanką szaleństwa, jadu i absurdu. Odliczanie do jesiennej trasy zespołu czas zacząć.
W sobotę frekwencja festiwalowa była imponująca w dużej mierze ze względu na koncert My Dying Bride. Przyszłam pod scenę z ciekawości, bo fenomen tego zespołu jakoś mnie ominął. Świetne mieli brzmienie, nie żałuję, że dałam się wciągnąć w tłum. Jednak jeśli chodzi o "doomienie" zdecydowanie oczarował mnie Candlemass. W jakiej formie jest ten zespół, to ja nie mam pytań. Jeśli na dźwięk tej nazwy wyobrażacie sobie dadrockową próbę zaklinania czasu, to żyjecie w błędzie. Muzyka Candlemass żre jak zła, a gdy wjechało "Bewitched" zapomniałam, jak się nazywam. Johan Längqvist mistrz.
Siódma edycja Summer Dying Loud za mną i bez cienia wahania przyznaję jej order tej najlepszej i ulubionej. Ba! Było to najlepsze kilkudniowe wydarzenie muzyczne, w jakim miałam przyjemność uczestniczyć. Niezmiennie będę chwalić imprezę za wielkie serducho, rodzinną atmosferę i niepowtarzalny klimat. Podobny skład da się zebrać w innym miejscu, ale bez całej otoczki i ludzi, którzy tworzą SDL-owy świat, nie chciałoby się tak bardzo do niego wracać.