Fani kochają go miłością absolutną, bezkrytyczną. Zapewnia im rozrywkę i służy pozytywnym przykładem. Z każdą kolejną produkcją nawet najbardziej krytyczni recenzenci też nabierają do niego coraz większego zaufania. Po prostu - sprawdza się - tak w produkcjach akcji, jak i w kinie z zacięciem familijnym. Potrafi przewodzić starożytnym armiom ("Król Skorpion"), jak i ogarniać zbuntowanych nastolatków ("Gang z boiska").
Jego dewizą są słowa trenera Vince'a Lombardiego, które cytuje na swoim profilu na Facebooku (śledzonym przez 50 mln osób): "W naszym dążeniu do doskonałości będziemy nieugięci. Nigdy doskonali się nie staniemy, ale w trakcie procesu osiągniemy wielkość".
Zaczynał na boisku i ringu - idąc w ślady ojca, dziadka, wujów i kuzynów. Z czasem postanowił spróbować swoich sił w show-biznesie. Dziś jest producentem i aktorem. Marką wartą wiele milionów, ba - miliardów dolarów. Filmy z jego udziałem przynoszą krocie - w 2013 aż 1,3 miliarda dolarów, a w tym roku - za sprawą sukcesu "Szybkich i wściekłych 7" - ponad 1,5 miliarda dolarów.
Kiedyś nie miał nic. Jako dzieciak przeżył nawet eksmisję z domu - matka płakała, musieli pomieszkiwać w klitkach, w których czynsz płaciło się co tydzień. Regularnie wpadał w tarapaty - był nastolatkiem aż nazbyt dobrze znanym policji. Nawet gdy już zaczął pracować, bywało, że miewał w kieszeni nie więcej niż 7 dolarów (stąd też nazwę wzięła jego dzisiejsza firma produkcyjna - Seven Bucks). Miewał chwile załamania, walczył z depresją.
- Nie wyrzucam tych wspomnień z pamięci, gdyż nic nie motywuje mnie tak, jak one - mówi dziś w wywiadach.
Często o swoich trudnych początkach pisze też na Facebooku i Instagramie: "Drzwi szans nie stały przede mną otworem, co najwyżej dostrzegałem jakieś szczeliny. I harowałem, żeby się przez nie przecisnąć. Walczyłem, gryzłem, krwawiłem, drapałem. Robiłem wszystko, co było w mojej mocy i dziś już nie tylko drzwi, ale i okna są przede mną otwarte. Ale pamiętam o początkach. Nie odcinam się od nich. Wspomnienia trzymają mnie przy ziemi. Przypominają mi, jak to wszystko działa. Ćwiczyć zacząłem zaraz po eksmisji".
Zasłuchany w ojca i zapatrzony w swoich idoli, dziś przyjaciół - Sylvestra Stallone'a, Arnolda Schwarzeneggera, Bruce'a Willisa - trenował od świtu do... upadłego. Siłownia była dla niego receptą na wyjście z psychicznego dołka, na otrzymanie stypendium na uniwersytecie w Miami (tu poznał Dany Garcię, przyszłą matkę swojej córki - Simone), na rozpoczęcie kariery. Trening doprowadził go do boiska Miami Hurricanes, a następnie ringu World Wrestling Entertainment i dał przydomek "The Rock" oraz mistrzowskie tytuły, co z kolei pociągnęło za sobą drogę do występów przed kamerą.
W Hollywood pojawił się już z mocnym nazwiskiem. Miał niemal 30 lat (urodził się w 1972 roku w Hayward w Kalifornii) i wydaną autobiografię "The Rock Says..." (w jej napisaniu pomógł mu Joe Layden), która przez wiele tygodni utrzymywała się na szczycie listy bestsellerów "New York Timesa". Johnson nie chciał spełniać kaprysu (może trochę?) - szukał nowych wyzwań, był ciekawy, chciał spróbować czegoś innego.
Już występy na ringu przyzwyczaiły go do kamery, widowiska, tłumów. Jako The Rock pojawił się w epizodach w kilku produkcjach telewizyjnych (m.in. w "Różowych latach 70.", "Systemie", "DAG"), teledyskach czy jako głos w grach wideo. Za prawdziwy aktorski debiut należy uznać jednak jego dwukrotny występ w roli potężnego króla Skorpiona. Po raz pierwszy w postać tę wcielił się w 2001 roku w hicie "Mumia powraca" Stephena Sommersa. Po raz drugi - niespełna rok później i z honorarium wynoszącym 5,5 mln dolarów - w "Królu Skorpionie" Chucka Russella.
Później poszło z górki, chociaż początkowo widziano w nim przede wszystkim mięśnie. Taką rolę zagrał m.in. w sensacji "Witajcie w dżungli" (2003) - z dużą ilością wybuchów i pościgów, czy opartym na grze, łączącym akcję z elementami horroru "Doom" w reżyserii Andrzeja Bartkowiaka. Trudno jednak dziwić się twórcom, że chcieli (i nadal chcą) wykorzystywać jego okazałe warunki fizyczne. Słuszny wzrost (192 cm) i muskulatura, charakterystyczna uroda, którą zawdzięcza swoim samoańskim i afroamerykańskim korzeniom, znajomość sztuk walki - naturalnie predysponują go do kreacji gladiatorów. Ku radości widzów czuje się w nich jak ryba w wodzie.
Jednocześnie - właściwie od początku swojej hollywoodzkiej "przygody" - szuka bardziej skomplikowanych projektów. Ciekawość skłoniła go do przyjęcia roli w komedii kryminalnej "Be Cool" (2005) opartej na powieści Elmore'a Leonarda, zahaczającym o kino familijne "Planie gry" (2007), animacji "Planeta 51" (2009, jako głos), "Dobrej wróżce" (2010) czy "Podróży na Tajemniczą Wyspę" (2012) oraz w zrealizowanym z dramatycznym zacięciem "Gangu z boiska" (2006), w którym zakłada drużynę futbolową złożoną z młodocianych przestępców.
Ciągle, oczywiście, niepokonany jest w produkcjach akcji. Dwayne'owi nie są straszne trzęsienia ziemi (katastroficzna superprodukcja "San Andreas"), starożytni bogowie ("Hercules", 2014), supermoce (w 2019 zobaczymy go w kolejnej wysokobudżetowej realizacji o suberbohaterach - "Shazam") czy piękne plażowe ciała (chodzą słuchy, że ma zagrać w filmowej wersji "Słonecznego patrolu"). Niemniej, prócz silnej pięści posiada też talent komiczny i sporo dystansu do siebie.
Humor jest jego największym atutem w produkcjach rodzinnych, ale nie tylko. Kilkukrotnie bawił publiczność show "Saturday Night Live" NBC - w jednym z odcinków przeistoczył się w "silniejszą i bardziej impulsywną" wersję Baracka Obamy - The Rock Obamę.
Ostatnio sprawdza się znakomicie jako superagent, były gracz NFL i doradca finansowy w serialu "Gracze" - sportowym odpowiedniku "Ekipy". Pierwszy sezon zachwycił widzów i szefów stacji - drugi ma trafić na antenę w 2016 roku.
- Dziś jestem już w tej dobrej sytuacji, że mogę wybierać projekty o najwyższej jakości - komentuje. - Nie zawsze tak było. Musiałem na to zapracować. W mojej rodzinie nikt nigdy nie grał, nie uczęszczał do szkoły artystycznej.
Powiedzieć, że osiągnął sukces - to mało. Uwielbia swoich fanów. Zaskakuje ich, odwiedzając pokazy filmów z jego udziałem. Dla nich prowadzi profile w serwisach społecznościowych. Dla jednego z nich... zdobył uprawnienia, umożliwiające mu udzielanie ślubów. Nie ma wątpliwości, że Dwayne Johnson jeszcze nieraz nas zaskoczy.
Sam też bywa zaskakiwany. Niedawno dostał list od fana: "Od lat oglądam filmy z twoim udziałem. Świetna rozrywka. Wydaje mi się, że przez te lata poznałem cię. Ostatnio oglądałem odcinek >>Saturday Night Live<<, który prowadziłeś. Fantastyczna robota. Tak trzymaj. Jestem dumny z twojej pracy i mam nadzieję, że niedługo się poznamy, Steven Spielberg".