Mówili o niej "anioł śmierci". Po tym, jak zabiła narzeczonego, wstąpiła do klasztoru

Życie Stanisławy Umińskiej miało być zupełnie inne. Utalentowana aktorka szybko trafiła na deski Teatru Polskiego, gdzie zachwycała zaangażowaniem i talentem. Miłość sprowadziła ją jednak na zupełnie inną ścieżkę. Tragedia, która dotknęła ukochanego, odcisnęła piętno na całym jej życiu.

Stanisława Umińska była polską aktorką urodzoną 17 listopada 1901 roku w Warszawie. Od 1917 roku uczęszczała na słynne kursy wokalno-dramatyczne Heleny Józefy Hryniewieckiej, dzięki czemu stopniowo zyskiwała uznanie w oczach dorosłych i już latem 1919 roku wystąpiła w teatrze półamatorskim Promenada. Nie musiała długo czekać na znacznie poważniejszą rolę. W październiku tego samego roku pojawiła się na deskach Teatru Polskiego, gdzie zagrała Sarę w sztuce "Major Barbara" George’a Bernarda Shawa. Od tego momentu jej kariera jedynie nabierała tempa. Umińska pojawiała się na deskach teatrów w całej Polsce i zyskiwała popularność. Aktorski świat był pod jej absolutnym wrażeniem, a publika wróżyła jej świetlaną przyszłość. Ostatecznie zagrała 25 ról. Nikt nie mógł spodziewać się tragedii, która spotka młodą aktorkę. 

Zobacz wideo Najgłośniejsze zaginięcia w Polsce. Nie wszystkie zostały wyjaśnione, nie wszystkich sprawców ukarano

Więcej podobnych artykułów można znaleźć na naszej stronie głównej Gazeta.pl

Jan Żyznowski był miłością jej życia. Para szybko się zaręczyła

Młoda Stanisława Umińska w 1923 roku poznała Jana Żyznowskiego. Mężczyzna był pisarzem, ale lubił także co jakiś czas oddać się malarstwu. Choć parę dzieliła spora różnica wieku, która wynosiła aż 12 lat, to mimo wszystko szybko się w sobie zauroczyli. Zakochani byli wręcz nierozłączni i szybko się zaręczyli. Znajomi wspominali, że Stanisława oraz Jan stanowili dla nich prawdziwy wzór tego, jak powinien wyglądać związek oraz czym jest miłość. Dla bliskich Żyznowskiego tak zażyły związek był nieco zaskakujący. Choć dotąd mężczyzna traktował kobiety dość lekceważąco, o Stanisławie wyrażał się czule. Znajomi wspominali, że odkąd poznał młodziutką aktorkę, nie mógł powstrzymać zachwytu nad jej wrażliwością oraz oddaniem. Miłość, która spotkała Jana, miała już niedługo okazać się dla niego błogosławieństwem. Przyszłość Stanisławy okazała się trudniejsza.

 

Choć związek pary trwał dość krótko (bo zaledwie pół roku), a narzeczeństwo jeszcze krócej, nikt nie miał wątpliwości, że Stanisława poszłaby za Janem w ogień. Już niedługo miało się okazać, że będzie do tego zmuszona. W 1924 roku Jan Żyznowski zachorował na raka wątroby. Warto jednak zatrzymać się na chwilę przy tej informacji. W materialne opublikowanym przez kanał Zbrodnie Zapomniane na YouTubie można usłyszeć, że według niektórych źródeł mężczyzna już wcześniej wiedział o chorobie, ale z jakiegoś powodu nie chciał poinformować o tym ukochanej. Ciężko jednak na ten moment stwierdzić czy jest to prawda, czy jedynie plotka. Być może nigdy nie uda się tego ustalić. Powód zatajenia tak ważnej informacji również jest nieznany. Warto przy tym podkreślić, że w tamtych czasach nowotwór wątroby był tak naprawdę wyrokiem śmierci. Jan Żyznowski nie miał też żadnych szans na leczenie w Polsce. Lekarze polecili mężczyźnie, aby pojechał do Paryża, co też uczynił. W słynnej klinice doktora Roussy'ego przeszedł kurację radem, która miała być ostatnią nadzieją dla Żyznowskiego. Pisarz wyjechał do Francji sam, ale nie czekał długo na swoją ukochaną.

 

Stanisława Umińska nie odstępowała ukochanego na krok. Oddawała mu nawet krew

Wiosną 1924 roku Stanisława Umińska zagrała swoją ostatnią rolę. Wcieliła się w Bertę w dickensowskim "Świerszczu za kominem". Następnie już w maju tego samego roku dołączyła do chorego ukochanego w Paryżu, porzucając na zawsze swoją karierę. Rokowania nie były jednak dobre. Żyznowski ogromnie cierpiał. Mimo dwóch operacji oraz większej dawki morfiny chory odczuwał niewyobrażalny ból. Chwilowa poprawa pozwoliła jedynie na spacer po Paryżu. Choć dało to parze nadzieje, szybko okazało się, że były one płonne. Jan z dnia na dzień marniał w oczach, a dla Stanisławy był to niezwykle bolesny widok. Nie odstępowała łóżka ukochanego na krok. Kiedy Żyznowski dostawał napadów bólu, bez wahania sięgała po strzykawkę z morfiną, aby ulżyć narzeczonemu. Personel medyczny był pod ogromnym wrażeniem jej oddania. Nie mieli wątpliwości, że dla ukochanego Stanisława mogłaby zrobić wszystko. Wkrótce miało się okazać, jak daleko była w stanie się posunąć. 

Żyznowski ogromnie cierpiał, niejednokrotnie krzyczał z bólu. Zdruzgotana i zdesperowana Stanisława robiła wszystko, aby ulżyć mu w cierpieniu. Nie raz oddawała mu swoją krew, robiła zastrzyki czy też po prostu spisywała słowa książki, którą ostatkiem sił dyktował jej Jan. Powieść była szczególnie bolesna dla kobiety, bo historia w niej zawarta była łudząco podobna do ich własnych doświadczeń. Mimo to Stanisława nigdy nie odmówiła ukochanemu swojej pomocy. Jan co jakiś czas wspominał, że wolałby, aby narzeczona zakończyła jego cierpienie. Mężczyzna miał pistolet i nie raz pytał Stanisławę, czy dałaby radę zakończyć jego życie, ale młoda dziewczyna nie chciała o tym słyszeć. Żyznowski prosił o pomoc także lekarzy. Cierpienie sprawiło, że największym marzeniem mężczyzny stała się eutanazja.

14 lipca lekarze poinformowali Umińską, że stan narzeczonego jest beznadziejny i prawdopodobnie odejdzie w ciągu kilku następnych dni. Zmęczona i zdruzgotana kobieta nie była zaskoczona tą informacją. Nie myślała jednak zbyt długo o tym, co powiedzieli jej lekarze. Żyznowski doznał kolejnego ataku. Przeraźliwy krzyk mężczyzny słyszał właściwie cały szpital. Kiedy udało się opanować jego ból, Umińska podjęła decyzję. W nocy 15 lipca wyciągnęła broń, uprzednio przygotowaną przez ukochanego i strzeliła mu w skroń. Dźwięk wystrzału szybko zaalarmował pielęgniarki. Kiedy weszły do sali, zobaczyły zapłakaną Stanisławę na kolanach. 

Zabiłam go. Zabiłam jedynego człowieka, którego kochałam

- powiedziała Umińska, a następnie zemdlała.

Sąd uniewinnił Umińską. Nazywano ją "aniołem śmierci"

Sprawa była bardzo głośna zarówno w Polsce, jak i we Francji. Opinia publiczna okrzyknęła Stanisławę "aniołem śmierci". Społeczeństwo było pod wrażeniem siły oraz odwagi młodej kobiety i nikt nie miał wątpliwości, że działała wyłącznie z miłości. Prokurator zastanawiał się, czy postawić kobiecie zarzuty, a personel szpitala zeznawał na jej korzyść. Werdykt mógł być tylko jeden - uniewinnienie. Sama Umińska miała jednak ogromne wyrzuty sumienia. 

Powtarzam: nie miałam prawa tego uczynić. Jan nie kazał, on zapytał tylko przedtem, jeden raz w Warszawie... Był taki silny, niezłomny, a poza tym nie wiedział, że nie ma już dla niego ratunku. Kochał życie, nienawidził śmierci. Chciałam oszczędzić mu świadomości, że będzie umierał. A może chciałam oszczędzić siebie, bojąc się niemożności patrzenia na nieludzkie cierpienie... Wówczas nie rozumiałam jeszcze, że dusza każdego człowieka dojrzewa w cierpieniu, tkwi w tym tajemnica, której nie znamy. I nasza ingerencja jest wówczas brutalnym wtargnięciem w tajemniczy proces ducha, który przedziera się do światła. Kiedyś opiekowałam się nienormalną dziewczynką; gdy umierała, w ostatniej chwili swego życia stała się normalnym dzieckiem, w oczach miała błysk świadomości, uśmiechała się do mnie - po raz pierwszy. A gdyby jej ktoś przedtem... przeszkodził, nie dojrzałaby do tego momentu... My szukamy często swoich tylko celów, a należy szukać prawdy. To poszukiwanie jest uciążliwe. Czasem czeka się długo, zanim człowiek sam dojrzeje do pewnych decyzji. Przedziwne to są drogi... Różne myśli. Dziś wiem, że Jan jest zbawiony i ja jestem jego oddechem; a to, że ja żyję, jest dla niego ratunkiem. Ale wiem też, że czyniąc to wtedy, wyrządziłam krzywdę społeczeństwu. Czy mi ono wybaczyło?... I pytam jeszcze: Czy mówię całym swoim życiem, że nie było wolno?

- powiedziała Umińska w jednym z wywiadów po latach.

Kobieta nie wróciła nigdy na deski teatru, ani się nie zakochała. Postanowiła dołączyć do zakonu samarytanek. W 1937 roku złożyła śluby wieczyste i stała się siostrą Benigną. Do końca swoich dni pomagała chorym i wykluczonym.

 
Więcej o: