Do egzaminów do krakowskiego PWST podszedł za namową Jerzego Bińczyckiego, który był jego licealnym przyjacielem. W 1960 roku, tuż po uzyskaniu dyplomu, Marek Walczewski debiutował na scenie Teatru Słowackiego w spektaklu "Sławna historia o Troilusie", zaś trzy lata później zagrał pierwszą rolę na ekranie w "Pasażerce" Andrzeja Munka. Był to jednak dopiero początek jego owocnej kariery.
Dorobek artystyczny Walczewskiego obfituje w wiele znakomitych tytułów. Przeważają w nich role szaleńców i osób obłąkanych, bo jak wielu twierdziło, w tej kategorii nie miał sobie równych. Potrafił z autentycznością oddać dzikość, niepoczytalność i wariactwo. Jedne z najwybitniejszych postaci wykreował w "Ziemi Obiecanej" Andrzeja Wajdy i "Śmierci prezydenta" Jerzego Kawalerowicza. — Ta rola wprowadziła mnie w najczarniejszy zakątek mojego życia — mówił o drugim filmie. — To najtragiczniejsza postać, jaką przyszło mi zagrać — twierdził. W pamięci widzów zapisał się również kreacjami w "Weselu", "Blaszanym bębenku" czy "Cudzoziemce".
Również w spektaklach udowadniał swą wiarygodność. Po przeprowadzce do stolicy, najpierw występował na deskach Teatru Studio, później Teatru Dramatycznego, z którym był związany do końca kariery. Swoich bohaterów nie traktował powierzchownie. Przygotowując się do roli, zgłębiał tajniki umysłu, tworzył również ich psychikę. — W bohatera, którego gram, wpisuję wszystkie swoje namiętności — mówił w wywiadzie dla "Dziennika Polskiego". Krytycy zachwycali się jego rolami w spektaklach, głównie u Jerzego Jarockiego i Konrada Swinarskiego. Sam jednak nie lubił, gdy nazywano go demonicznym. Uważał to określenie za "zbyt płaskie i jednowymiarowe". — Po tych rolach stałem się potworem polskiego kina i teatru — mówił. Choć wspinał się na wyżyny aktorskiego kunsztu, to bolało go to, że nosi etykietę, nie chciał być zaszufladkowany. Odskocznią od mrocznych charakterów były komedie, spośród których na wyróżnienie zasługują "Vabank II, czyli riposta" oraz "Kingsajz" Juliusza Makulskiego.
Życie Walczewskiego i jego drugiej żony, Małgorzaty Niemirskiej, zmieniło się w połowie lat 90. Wówczas kobieta zaczęła zauważać, że mąż ma problemy z pamięcią. Diagnoza była druzgocąca - Alzheimer. Mimo choroby, aktor wciąż pozostawał aktywny zawodowo. W tym czasie wykreował m.in. postać starszego aspiranta Stępnia w serialu "13 posterunek" Macieja Ślesieckiego. Choć widzowie go uwielbiali, to praca na planie nie należała do najłatwiejszych. — Był świetnie przygotowany, wszystko pamiętał, ale kiedy wchodziliśmy na plan (…) Marek często zaczynał się gubić — wspominał Piotr Zelt, grający w produkcji Arnolda.
Wraz z upływem lat stan Walczewskiego zaczął się pogarszać. Problemy z koordynacją ruchów i coraz większe trudności z pamięcią sprawiły, że postanowił zawiesić karierę. Przez cały czas mógł liczyć na wsparcie i opiekę ze strony ukochanej żony. Po podpaleniu przez aktora piwnicy, a następnie upadku ze schodów, kobieta była zmuszona dla jego dobra umieścić go w specjalnym ośrodku z całodobową opieką. Marek Walczewski zmarł niespełna 5 lat później, 26 maja 2009 roku. Miał wówczas 72 lata.